5 stycznia 2011

Co teraz, co później - czyli dwa tysiące jedenasty

Minął nam kolejny rok; rok, w którym chyba daty w naszych dowodach osobistych pozostały bez zmian. O dwanaście miesięcy mądrzejsi i bardziej doświadczeni wkraczamy w rok dwa tysiące jedenasty. Wielu dziennikarzy i blogerów pokusiło się o podsumowanie 2010, przeważnie - choć w różnej formie - z podobną treścią. 

Na nic to wszystko, jeśli nie nauczymy się wyciągać wniosków z każdego napotkanego doświadczenia; na nic mądre słowa i retoryczne popisy. Dopóki nie znajdziemy wspólnego języka - do kosza wyrzucić możemy wszelkie podsumowania. Na nic one. Bo wspólny język - wszak, jak widać, urzędowy nie zawsze się sprawdza - jest cholernie istotny, szczególnie w tak wpływowej i odpowiedzialnej dyscyplinie, jaką jest polityka.

Zamiast wspominać rok ubiegły, zastanówmy się, co może nas spotkać w tym dopiero co powitanym. W zasadzie najwięcej emocji czeka nas z pewnością w drugiej połowie 2011, kiedy to teoretycznie nałożą się na siebie wybory parlamentarne i nasza prezydencja w Unii Europejskiej. Teoretycznie - bo wydarzenia z kwietnia nauczyły, że niczego nie można być pewnym.

Ale może po kolei. Czego spodziewać się po pierwszych dwóch kwartałach 2011? Wydaje mi się, że przeminą one w atmosferze znanej doskonale z ostatnich miesięcy. Przepychanki na tle Smoleńska; pozorowane odejścia ministrów rządu i pozorny brak zgody na nie przez premiera. Do tego niebawem dojdą, jak co roku bodaj, problemy spowodowane położeniem geograficznym: podtopienia i powodzie, które staną się kolejnym pretekstem dla ożywienia się opozycji. Wybaczcie za oschłość: powodzie miną, prezydent Komorowski z Tuskiem na zmianę będą jeździć po Polsce, co i raz w wypowiedziach wplatać delikatne insynuacje obarczające PiS za taki stan rzeczy. Partia Kaczyńskiego winna nie pozostanie i ze zdwojoną mocą będzie szczekać na lewo i prawo.

Jeżeli notowania Platformy Obywatelskiej, mimo nieróbstwa, nadal będą stopniowo wzrastały, jakimś cudem możemy być świadkami przyspieszonych wyborów. I wydaje mi się to całkiem prawdopodobne rozwiązanie, umożliwiające reelekcję tuskowej drużyny. To z kolei, szczególnie w świetle nadchodzącej prezydencji w UE, wydaje się być cholernie kuszące.

Jeżeli zaś Donald Tusk z pokerową miną przystąpi do elekcji parlamentarnej na jesień, zyskać może jeszcze więcej. Pytanie tylko - którą drogę wybierze premier?

A co z konkretnymi nazwiskami? O kim będzie głośno w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy? Przy czym zaznaczam, że w zestawieniu nie ujmuję Jarosława Kaczyńskiego - jego to już zadanie, by było głośno. Mówiąc o polityce rozsądniejszej i poważniejszej, śmiało stawiam na Bartosza Arłukowicza. To może być jego rok; o ile nie tylko nie będzie bał się udzielać w mediach częściej od Napieralskiego, może wiele zyskać. O tym jak wiele zyskać może Tusk, już pisałem. Do grona faworytów 2011 dołączam również Pawła Poncyliusza i Zbigniewa Ziobrę. Ten pierwszy, choć jego nowy klub jest póki co niewypałem, ma dość duży potencjał i popularność. Do Ziobry zaś należeć będzie końcówka roku, kiedy to przejmie schedę po Jarosławie Kaczyńskim.

Mówiąc ogólniej, ten rok nadal będzie należał do PO - mimo usilnych starań Kaczyńskiego i coraz sztuczniejszego uśmiechu i częstszych antyklerykalnych zagrywek Napieralskiego. Tylko ci, którzy spróbują znaleźć wspólny język z Platformą, mogą liczyć na splendor. Tych zaś, którzy postawią na otwartą wojnę - czeka nieuchronny upadek. Tak to właśnie widzę. Niemniej sądzę, że rozpoczęty parę dni temu rok będzie bardzo ważny i ciekawy, dlatego też to do nas, wyborców, należy zadanie bacznej obserwacji politycznego świata. Wszystko to po to, by za rok dziennikarze i blogerzy mogli pisać podsumowanie 2011 z nadzieją, że ich odbiorcy wyciągną stosowne wnioski i naukę z błędów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz