5 maja 2010

Wygrać znaczy przegrać

Jacek Żakowski napisał ostatnio znakomitą analizę przyszłości partii Jarosława Kaczyńskiego po ewentualnej wygranej i przegranej swojego lidera w wyborach prezydenckich. Publicysta Polityki przewiduje, że w przypadku elekcji brata zmarłego prezydenta na prezydenta, Prawo i Sprawiedliwość dosięgnie secesja, rozłam i klęska parlamentarna. Kto na tym może skorzystać?


Pan Żakowski słusznie stwierdza, że najprawdopodobniejszym scenariuszem jest jednak porażka Jarosława Kaczyńskiego w nadchodzących wyborach; kwestią otwartą pozostaje rozmiar tej porażki. Ale załóżmy na chwilę, że lider PiS jednak wygrywa wybory i zasiada na fotelu prezydenta. Według Żakowskiego, politycy partii Kaczyńskiego sami twierdzą, że zacznie się śmiertelna walka z Platformą, Jarosław nie wytrzyma, powie coś o ZOMO, o KPP albo o agentach i klapa.

Coś w tym jest; trudno bowiem wyobrazić sobie inną formę kohabitacji. Dialog między ośrodkami władzy byłby raczej niemożliwy i prawdopodobnie bylibyśmy świadkami wzajemnego obrzucania się błotem i podstawiania nóg na każdym kroku. Elektorat obu partii, jak sądzę, regularnie by się kurczył. Liderzy bezradnie patrzyliby na malejące słupki i szukali kolejnych haków na przeciwnika, upatrując w tym szansy na odbudowę poparcia.

Podobnie kończy się scenariusz wygranej w wyborach Bronisława Komorowskiego. Platforma Obywatelska, dysponując dwoma najważniejszymi urzędami nie będzie miała już żadnej wymówki w postaci niesprawiedliwych wet prezydenckich. Donald Tusk dysponowałby w tym przypadku, czego potrzebuje do swobodnego rządzenia: większościowej koalicji, stabilnego rządu i prezydenckiego sprzymierzeńca. Wydaje mi się jednak, że w czasach zawirowań gospodarczych, podgrzewanych atakami opozycji, trudno będzie premierowi utrzymać wysokie wskaźniki poparcia i zaufania. Rząd rozliczany będzie z każdego niepowodzenia tak, jak jeszcze nigdy dotąd.

Oba scenariusze sprowadzają się do jednego punktu: dwie największe partie będą traciły poparcie w wyniku… zdobycia władzy. Zawiedzeni wyborcy, których moim zdaniem stale by przybywało, gdzieś musieliby ulokować swoje sympatie polityczne. Możliwe, że jakiś ułamek całkowicie zrezygnowałby z korzystania z praw wyborczych, zdając się na innych. Ale większość szukałaby partii, która wyróżnia się na tle tych największych kulturą i troską o przyszłość.

W tym momencie pierwsze skrzypce może zagrać Sojusz Lewicy Demokratycznej. Po latach dominacji partii prawicowych, polska lewica mogłaby w końcu powrócić do łask wyborców. SLD od dłuższego czasu przechodzi metamorfozę; zaczyna stawiać na młodych polityków, którzy zamiast brać udział w polowaniu na czarownice, rozmawiają o przyszłości Polski. Nie uczestniczą oni również w medialnych skandalach, za to mówią o problemach współczesnego społeczeństwa, z którymi państwo jako instytucja musi się zmierzyć.

Uważam, że nawet jeśli Grzegorz Napieralski nie wygra najbliższych wyborów prezydenckich – przyszłość należy do niego i Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Powoli, ale konsekwentnie buduje on partię młodych dla młodych – z przyszłością i dla przyszłości. Lewico, trzymaj się – złota dekada nadchodzi!

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Michale! Jeśli sprawdzi się to, co tu piszesz, i jeśli faktycznie dojdzie do upadku PiSu i PO, to będę bardzo zadowolony. Miejmy tylko nadzieję, że tak właśnie się stanie, i na polskiej scenie politycznej pojawią się wreszcie jakieś nowe, ciekawsze od dotychczasowych głowy. Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie: www.piotr.wojtyczka.com

    OdpowiedzUsuń